[Opinia] Król Bibi IV
Choć oficjalne końcowe wyniki izraelskich wyborów parlamentarnych zostaną podane do wiadomości w czwartek, to już teraz wiadomo, że tryumf w nich odniósł dotychczasowy premier Benjamin Netanjahu oraz jego partia Likud. Izraelczycy dość jednoznacznie wskazali „Bibiego” (jak popularnie się go określa) jako najlepszego kandydata do sprawowania rządów przez najbliższe lata. Polityk będzie pełnił tę funkcję po raz czwarty w swojej karierze.
Dla wielu obserwatorów wyniki wyborów okazały się zaskakujące. Wszystkie sondaże opublikowane pod koniec zeszłego tygodnia jednoznacznie wskazywały na to, że zwycięstwo przypadnie w udziale centrolewicowej Unii Syjonistycznej. Do nowego Knesetu miała ona wprowadzić o 3-4 posłów więcej niż Likud. Ostatecznie jednak prawicowa partia uzyskała 30 miejsc, wspomniana zaś koalicja – jedynie 24. Dodatkowo, biorąc pod uwagę dość dobre wyniki innych partii prawicowych (Żydowski Dom, Nasz Dom Izrael), a także ugrupowań religijnych (Szas, Zjednoczony Judaizm Tory), zbudowanie koalicji nie powinno być dla Netanjahu większym problemem. Ostatnim elementem powyborczej układanki nowego-starego premiera będzie zapewne centrystyczne Kulanu, którego liderem jest Mosze Kahlon. Polityk ten wywodzi się z Likudu, a dawniej pełnił z ramienia tej partii funkcję ministra komunikacji oraz ministra spraw społecznych. Choć jego ugrupowanie przed wyborami zapowiadało, że jest otwarte na wejście w sojusz z każdym, to wiele osób spekulowało, że łatwiej da się ono skusić prawicy niż lewicy. Niemniej, pozycja negocjacyjna Kahlona przy budowaniu koalicji pozostaje bardzo mocna – bez niego Netanjahu nie uzyska potrzebnej większości. Alternatywą jest jeszcze co prawda partia Yesh Atid pod przewodnictwem Yaira Lapida, ale obaj politycy nie pałają do siebie zbytnią sympatią. Ich spory w poprzedniej koalicji doprowadziły do jej upadku i przedterminowych wyborów.
Część komentatorów szans Unii Syjonistycznej na utworzenie rządu nadal upatruje w możliwości nawiązania oficjalnego sojuszu tejże z partiami arabskimi, które w tym roku wprowadziły do Knesetu dużą liczbę reprezentantów – aż 14, stając się tym samym trzecią siłą w parlamencie. Wspomniani komentatorzy dowodzą jednak tym samym zupełnej nieznajomości izraelskich realiów politycznych. Partie arabskie w obecnej rzeczywistości nie mają żadnej zdolności koalicyjnej. Jest to po części efekt ich własnej retoryki (niektóre z nich są bardzo skrajne i zdecydowanie antysyjonistyczne), ale także konsekwencja negatywnego nastawienia do nich ze strony izraelskich Żydów. Nierealne jest funkcjonowanie rządu, nawet lewicowego, który musiałby opierać się na arabskich parlamentarzystach. Partie będące częścią takiej fantazyjnej koalicji zostałyby oskarżone o zdradę interesów narodowych i, być może nie od razu, ale w dłuższej perspektywie czasowej, straciłyby poparcie znacznej części swoich wyborców. Ostatni raz do podobnego „eksperymentu” doszło w latach 90., kiedy rząd Icchaka Rabina przez pewien okres pozostawał rządem mniejszościowym, polegając jednak na nieoficjalnym poparciu ze strony dwóch partii arabskich. Społeczny odbiór tego faktu był daleki od przychylnego.
Co zatem sprawiło, że Netanjahu zadał kłam sondażom i ponownie (najprawdopodobniej) wywalczył tekę premiera? Kluczem do odpowiedzi na to pytanie wydaje się być osoba samego „Bibiego”. Czegokolwiek by o nim nie powiedzieć, to nawet jego oponenci przyznają, że jest on politykiem niezwykle charyzmatycznym, zdecydowanym i pewnym siebie. Pod tym względem wyraźnie góruje on nad swym najważniejszym konkurentem, jednym z liderów Unii Syjonistycznej, Izaakiem Herzogiem. Wbrew przedwyborczym badaniom, które wskazywały na to, że Izraelczycy wrzucając głos do urny kierować będą się stanowiskiem poszczególnych partii w kwestiach społeczno-ekonomicznych, nie zaś problematyką bezpieczeństwa i polityki zagranicznej, zdaje się, że to właśnie te dwie ostatnie sprawy przesądziły o wynikach. Netanjahu dowiódł, że zna umysł przeciętnego Izraelczyka lepiej niż ktokolwiek. To dlatego opowiadał o zagrożeniu ze strony Iranu i jego programu atomowego przed amerykańskim Kongresem i dowodził tym samym, że, cytując jego hasło wyborcze z poprzedniej kampanii, „gdy Netanjahu mówi, świat słucha”. To dlatego na kilkadziesiąt godzin przed rozpoczęciem wyborów zapowiedział, że dopóki on będzie premierem, nie pozwoli na utworzenie państwa palestyńskiego. To dlatego wreszcie w dniu wyborów zachęcał do oddania na niego głosu, strasząc wysoką frekwencją wśród arabskich obywateli Izraela. „Bibi” rozumie politykę. Strach jest najsilniejszą motywacją. Izraelskiego wyborcę koniec końców mniej obchodzi to, ile wyniesie jutro jego czynsz, a bardziej, czy następnego dnia będzie jeszcze żył. A w świecie, gdzie rządzi Netanjahu, zagrożenie spada. Przynajmniej do czasu następnych wyborów.
Andrzej Guzowski
Zdjęcie: Benjamin Netanjahu w trakcie przemówienia przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ we wrześniu 2012 roku (fot. Africa Reneval (CC BY-NC 2.0)).