[Opinia] Baszar Al-Assad – mniejsze zło czy ostateczny wróg?
Można rzec, że wsparcie, jakiego w ostatnich dniach udzieliła Rosja siłom Baszara Al-Assada, tchnęło nowe życie w reżim syryjskiego prezydenta. Od dłuższego czasu bowiem grupy lojalne wobec przywódcy znajdowały się pod coraz silniejszym naporem zarówno ze strony tzw. umiarkowanej opozycji, jak i ze strony bojowników ISIS. Wspomniana odsiecz i prawdopodobne długofalowe zaangażowanie Rosji w cały konflikt każą zadać pytanie, jaka przyszłość czeka syryjskiego prezydenta i czy powinno zależeć nam na tym, by utrzymał się on przy władzy.
Nastawienie poszczególnych aktorów bądź też grup aktorów w ramach społeczności międzynarodowej względem Al-Assada było i jest względnie konsekwentne od samego początku konfliktu, tj. od marca 2011 roku. Świat Zachodu nie ustawał w krytyce prezydenta, wielokrotnie wzywając go do ustąpienia i popierając najważniejsze grupy opozycyjne, skupione zwłaszcza wokół Wolnej Armii Syryjskiej (zał. w lipcu 2011 roku), Syryjskiej Rady Narodowej (zał. w sierpniu 2011 roku) oraz Narodowej Koalicji Rewolucyjnej (zał. w listopadzie 2012 roku). W miarę jak konflikt przybierał na sile, a liczba ofiar rosła, tak też nasilała się wspomniana krytyka, choć wyraźnie starano się odżegnywać od pomysłu zbrojnej interwencji, mając zapewne w pamięci doświadczenia z Iraku i Afganistanu. Rosja, Chiny i Iran (a także inne, choć mniej prominentne państwa) podkreślały natomiast legitymizm władzy Al-Assada i starały się go wspierać. Charakter i rozmiar owego wsparcia w ciągu ostatnich kilku lat trudno jest jednoznacznie określić. Co rusz pojawiały się jednak pogłoski i nieoficjalne doniesienia o dostawach sprzętu wojskowego i pieniędzy, oficjalny udział w walkach zaczął też brać Hezbollah, bardzo blisko związany z władzami w Teheranie.
Reakcja państw bliskowschodnich na wydarzenia syryjskie była w pierwszych miesiącach mniej klarowna. Część z nich dostrzegła w nich szansę na obalenie Al-Assada. Taki tok myślenia charakteryzował zwłaszcza Arabię Saudyjską, która od lat stara się zdobyć przewagę w regionalnej rywalizacji z Iranem, a pozbycie się najbliższego arabskiego sojusznika ajatollahów dawała jej taką możliwość. Były też jednak i państwa, które bały się głośno krytykować syryjskiego prezydenta ze względu na towarzyszącą rozruchom narrację tzw. Arabskiej Wiosny, której dalsze rozprzestrzenianie się mogło zagrozić ich własnej stabilności. Z czasem jednak obawy na tym tle zostały przełamane, o czym świadczyć mógł fakt zawieszenia Syrii w prawach członka Ligi Arabskiej w listopadzie 2011 roku – spośród 21 państw głosujących tylko Jemen i Liban zagłosowały przeciw takiej decyzji, a Irak wstrzymał się od głosu. Tym sposobem świat Zachodu oraz niemal cały Bliski Wschód zjednoczyły się w potępieniu syryjskiego prezydenta.
Dyskurs, jaki panował w mediach i w świecie polityki był bardzo jednoznaczny: Al-Assad – zbrodniarz, morderca, tyran; syryjska opozycja – demokracja, sprawiedliwość, walka o lepsze jutro. W konsekwencji, na każdym kroku podkreślano haniebne czyny, których dopuszczali się członkowie reżimu, a jednocześnie ignorowano niepokojące sygnały i doniesienia dobiegające z obozu jego przeciwników. Przez długi czas do uszu przeciętnego mieszkańca Stanów Zjednoczonych i Europy trafiał przekaz, z którego wynikało, że w konflikcie biorą udział tylko dwie strony – reżim prezydenta oraz właśnie „opozycja”, przedstawiana jednak jako swego rodzaju monolit. Zupełnie nie zwracano uwagi na to, że wśród przeciwników Al-Assada istniało wiele grup, które choć i były może ze sobą tymczasowo mniej lub bardziej sprzymierzone, to w swoich hasłach, celach i wizjach rzeczywistości drastycznie się od siebie różniły. Zupełnie ignorowano też raporty i studia naukowe, które coraz częściej zwracały uwagę na niepokojący wzrost siły organizacji islamistycznych, zwłaszcza Frontu An-Nusra oraz tzw. Al-Kaidy w Iraku, poprzedniczki ISIS. Wśród zachodnich decydentów panowało symplistyczne przeświadczenie, podobne do tego, które towarzyszyło amerykańskiej interwencji zbrojnej w Iraku w 2003 roku, a które można sprowadzić do twierdzeń, że kiedy upadnie opresyjny reżim wojskowy wszystko „jakoś się samo ułoży” oraz że każda władza jest lepsza niż władza Baszara Al-Assada.
Dopiero oficjalna proklamacja kalifatu w ramach tzw. Państwa Islamskiego, która miała miejsce pod koniec czerwca 2014 roku, zmieniła nieco wspomniany dyskurs. Dość powszechnie uświadomiono sobie, że reżim syryjski, pomimo swoich zbrodni i autorytarnej przeszłości, nie stanowi zagrożenia porównywalnego z nowym wrogiem. W gąszczu medialnych i społecznościowych przekazów na Zachodzie powoli i nieśmiało przebijać zaczęła się nowa narracja – Baszar Al-Assad miałby być „mniejszym złem” i „gwarantem stabilności w Syrii”. W związku z tym, zwłaszcza w ostatnich miesiącach, coraz bardziej dostrzegalne są głosy krytyczne wobec „głównego nurtu” i towarzyszące im, choć nadal dość ciche, wezwania do wsparcia urzędującego prezydenta. Rozrost sił i wpływów ISIS spowodował też przesunięcie punktu ciężkości w wypowiedziach zachodnich polityków – w dyskusjach o Syrii coraz rzadziej wymienia się jego nazwisko, a coraz częściej nazwiska liderów salafickiej organizacji. O Al-Assadzie powiedziano zbyt wiele cierpkich słów, by teraz móc się z nich wycofywać.
Czy jednak rzeczywiście potencjalne wsparcie syryjskiego prezydenta, jak chcieliby niektórzy, jest właściwą odpowiedzią na zbrodnie ISIS? Czy faktycznie jest on gwarantem spokoju w kraju? By spróbować odpowiedzieć na te pytania, należy zwrócić uwagę na dwie kwestie.
Po pierwsze, stabilność syryjskiego reżimu kojarzona jest przede wszystkim z ojcem Baszara, Hafezem, który rządził krajem przez 30 lat aż do swojej śmierci w 2000 roku. Pomimo oczywistych problemów, w tym buntów społecznych, z których najsłynniejszy miał miejsce na początku lat 80. ubiegłego wieku, można rzec, że Syrię (kraj podzielony pod względem religijnym i, choć w mniejszym stopniu, etnicznym) w okresie tym cechowała pewność władzy oraz przewidywalność w działaniach. Baszar jest jednak człowiekiem o zdecydowanie mniejszej charyzmie od swojego ojca. Co istotne, przez wiele lat nie brano go nawet pod uwagę podczas rozważań dotyczących kwestii przejęcia schedy po Hafezie – do roli tej przygotowywano najpierw brata ówczesnego prezydenta, Rifaata, a następnie jego najstarszego syna, Basela. Według doniesień, Baszar nigdy nie wykazywał większych aspiracji politycznych, warto też dodać, że z wykształcenia jest on lekarzem. Sytuacja zmieniła się diametralnie po śmierci Basela w 1994 roku – Baszar momentalnie stał się naturalnym następcą Hafeza i musiał przejść swoisty przyspieszony kurs sprawowania władzy. Brak politycznej smykałki charakterystycznej dla jego ojca widać było jednak od samego początku jego prezydentury, czego przykładem była tzw. damaszkańska wiosna. Ciężko zatem uznać, by osoba obecnego prezydenta gwarantowała stabilność państwa.
Po drugie, analizy dotyczące aktywności wojskowej syryjskiego reżimu wskazują, że zdecydowana większość działań podejmowanych przez siły zbrojne lojalne wobec Al-Assada wymierzona jest w inne niż ISIS grupy – aktywność przeciw Państwu Islamskiemu stanowi zaledwie kilka lub kilkanaście procent ogólnej aktywności zbrojnej syryjskiego aparatu władzy. Nie należy oczywiście odczytywać tego, choć pojawiają się i takie głosy, jako przesłanki świadczącej o rzekomym sojuszu Al-Assada z islamistami. Zjawisko to wywołane jest raczej tym, że syryjski prezydent dostrzega dla siebie większe zagrożenie ze strony względnie umiarkowanej części opozycji – gdyby bowiem to ona doprowadziła do jego upadku, stałaby się powszechnie uznaną na Zachodzie i na Bliskim Wschodzie oficjalną władzą kraju, ISIS zaś nigdy nie uzyska takiego statusu. Co więcej, Al-Assad cały czas wydaje się liczyć, że inne państwa, w tym zwłaszcza państwa mu wrogie, na czele ze Stanami Zjednoczonymi, w końcu zmobilizują się i staną do bezpośredniej i skutecznej konfrontacji z ISIS. W walce z pozostałą częścią opozycji może on jednak liczyć tylko na siebie i swoich dotychczasowych sojuszników. Biorąc to pod uwagę, mniejsze skupianie się przez reżim syryjski na siłach Państwa Islamskiego można określić zachowaniem ryzykownym, aczkolwiek dość logicznym.
Pozostaje wreszcie pytanie o przyszłość Syrii. Czy po blisko 5 latach konfliktu, w którym zginęło, w zależności od źródeł, od ok. 240 tys. do 350 tys. osób, możliwy jest jeszcze powrót do stanu choć trochę przypominającego ten sprzed czasów Arabskiej Wiosny? Czy nawet w przypadku czysto hipotetycznego tryumfu Al-Assada nad wszystkimi przeciwnikami walczącymi obecnie na terytorium jego kraju mógłby on uniknąć powszechnego znienawidzenia i ostracyzmu na arenie międzynarodowej? Wydaje się to być co najmniej wątpliwe.
Nie wiadomo, jak długo jeszcze Syria pogrążona będzie w wewnętrznym chaosie, ani jak będzie wyglądała struktura władzy (a nawet struktura i kształt samego państwa) po jego potencjalnym zakończeniu. Pojawiające się obecnie komentarze, mówiące o tym, że Al-Assad jest „mniejszym złem”, które należy wesprzeć, nie są pozbawione pewnych logicznych przesłanek. Ciężko jednak oprzeć się wrażeniu, że wezwania takie są raczej głosem tęsknoty za „stabilniejszymi i prostszymi” czasami niż rzeczywistym wyrazem wiary w polityczne zdolności syryjskiego prezydenta.
Andrzej Guzowski
Zdjęcie: Beshr Abdulhadi (CC BY 2.0)